Dorastałam w domu jakich wiele. W głębokim PRL-u. Ojciec nieobecny emocjonalnie, życiowo bezradny. Kochający, ale bez umiejętności okazania tego – dał tyle ile mógł, z tego co sam dostał. Mama, energiczna, kiedyś zapewne radosna „3”, która, z konieczności, nie z wyboru, przejęła stery naszego rodzinnego okrętu i nie omieszkała na każdym kroku nam o tym przypominać. Za niewdzięczność, wszelkie „niezrozumienie” i cokolwiek uznała za stosowne, karała wieloma dniami milczenia.
Zrozumienie przyszło z czasem
Jako dziecko, nie rozumiałam, dlaczego tak się dzieje, zrozumienie przyszło znacznie później. Po drodze jednak musiałam doświadczyć całego wachlarza emocji: buntu, uczucia poniżenia, gdy musiałam przepraszać i błagać o wybaczenie nie czując się winna, złości, że znów mi to zrobiła i czasami pogardy do siebie, że znów uległam i „dla świętego spokoju” to ja przepraszam, mimo, że wewnętrznie czułam, że to wszystko nie tak.
Związek moich rodziców, w takiej rzeczywistości, z roku na rok stawał się coraz trudniejszy, a ja stałam się powierniczką mamy. Ukształtowała w moich oczach wizerunek mężczyzny, który nic nie wnosi, poza obciążeniem i kobiety, która z racji płci musi wszystko. I mimo, że mój mąż, okazał się przeciwieństwem mojego ojca, nie dostrzegałam tego przez lata. Walczyłam z przyzwyczajenia, próbując – w solidarności z mamą – udowodnić sobie, że miała rację: „mąż to niepotrzebny balast”. Oczekiwałam niemożliwego, użalałam się nad swoim losem, jednocześnie biorąc na siebie kolejne zadania, tylko po to, żeby potem móc „wypomnieć”.
Powieliłam schemat
Nie karałam milczeniem – nieeee, przecież przepracowane, wiedziałam jak to rani drugą stronę. Ego przy tym głaskało po głowie mówiąc: ”dzielna dziewczyna, taka świadoma, nie postępuje tak jak mama, zuch!”. Karałam frustracją, przede wszystkim męża ale i w konsekwencji siebie i dzieci – energii nie oszukasz. Ciągłymi pretensjami, mniejszymi i większymi, w efekcie czując głęboki smutek i żal. Żal, bo moja nadzieja, że życie jednak jest nie jest tak beznadziejne jak w opowieściach mamy, okazała się złudna. Ten smutek pchał mnie wciąż do poszukiwań, nie chciałam tak żyć, obiektywnie miałam super życie a radości w nim żadnej.
Jestem wdzięczna sobie, że się nie poddałam, jak moja mama. Nie „utonęłam” w beznadziei codzienności, nie zaakceptowałam, że „takie jest życie”. Powolutku kroczyłam swoją ścieżką rozwoju, otwierając kolejne drzwi, za którymi były kolejne, sprawdzałam co jest moje a co nie.
Co mi pomogło?
Zajęcia z Numerologii pozwoliły mi na głębszym poziomie zrozumieć dynamiki w moim domu rodzinnym, wynikające między innymi z lekcji, jakie ma mój ród do przerobienia. Żeńska odmiana mojego nazwiska rodowego ma karmę 14 i 19, męska natomiast 27, 14 i 41. Zajęcia z Numeroterapii natomiast, pozwoliły wyciągnąć z podświadomości wzorce, które, w dzieciństwie, zakotwiczyły się tak głęboko, że nawet 20 lat pracy ze sobą, dziesiątek narzędzi, wielu uwolnionych blokad, zrozumienia samej siebie, cały czas pchały mnie do poszukiwania kolejnych ścieżek, w nadziei znalezienia jeszcze głębszego sensu tego, co się dzieje i działo w moim życiu. Kiedy przyszło to zrozumienie i pojawiło się zdanie: „dostajemy tylko takie lekcje, jakie jesteśmy w stanie udźwignąć” przyszedł spokój, a wraz z nim radość z tego, czego doświadczam.
„Życie mogę podzielić na przed i po…”
Ale banał – pomyślałam, gdy przyszło do mnie, to zdanie, kiedy moja analityczna „7” usiadła do podsumowania ostatnich miesięcy. Narzędzia i wiedza, która mam teraz, pozwalają mi ze spokojem i ciekawością przyglądać się temu, co wydarza się w moim życiu, odnajdować wzorce i z nimi pracować. Przyszła też akceptacja dla innych i ich lekcji. To bardzo uwalniające.
Aneta P Kalbarczyk